Nie wiem czy takie obszerne relacje są tu lubiane:), ale jako że taką już popełniłem na rodzimym forum, a wyjazd odbyłem na Hondzie Varadero to wklejam i tutaj...

Jak to się wszystko zaczęło? Hmmm... Podczas zeszłorocznego wyjazdu na Bałkany, kiedy siedzieliśmy już na wybrzeżu w Sutomore i - uwaga trudne słowo ! - kontemplowaliśmy otaczający nas krajobraz i wspominaliśmy wrażenia z wycieczki, Bober powiedział mniej więcej tak:
- Ładnie tutaj. Prawie jak nad Gardą, tylko tam góry są wyższe a woda słodka...
Od słowa do słowa przy kolejnym kubku (chyba nie podejrzewaliście nas o wożenie kilichów?) winka luźno rozmawialiśmy o ewentualnym wyjeździe w następnym roku.
Jakież było moje zdziwienie kiedy może miesiąc po powrocie z Montenegro znalazłem w skrzynce odbiorczej maila do Bobera pod tytułem „DL Day - Garda Lake 16-23.06.2012”! Propozycja była konkretna - rezerwując na jesieni mamy „mobil home” na campingu za cenę kiepskiej jakości kwatery nad Bałtykiem (1600 PLN za tydzień za 6-osobowy domek), tam mieszkamy i pijemy i stamtąd jeździmy na wycieczki po okolicy. Tych wycieczek po pierwszej selekcji było więcej na liście niż dni wyjazdu, czyli nudy nie będzie...

Przez kilka zimowych miesięcy skład ekipy się trochę zmieniał, podobnie jak konfiguracja - kto, czym i na jak długo. Dość powiedzieć, że na 2 tygodnie przed wyjazdem dostałem wypowiedzenie i wizja bycia na bezrobociu od września jakoś nieszczególnie zachęcała do wyjazdu na raczej kosztowny urlop - paliwko po 1,6-1,8 EUR / litr i odległość ok.1500 km w jedną stronę robi koszty, a gdzie wydatki na najlepszą na świecie włoską kuchnię, winko, zimne piwo o ewentualnych pamiątkach nie wspominając. Jednak zwyciężyła myśl, że to pewnie jedyny urlop w tym roku, więc „carpe diem”... jedziemy!
Ostateczny skład ekipy wyglądał więc następująco:
1) Justa i Bober - Suzuki DL650
2) Aśka i Grzesio (tudzież Gienia i Gołąb...


3) Kasia i Złoty - Suzuki DL650
4) Iza, Kamila i Zbynio (Suzuki Bandit 1250)
5) Alicja i Dluk - Kawasaki ZX12
6) Ania i MaG - Honda XL1000
Logistyka też była złożona - Bobery z Gienkami pojechali tydzień wcześniej, reszta miała dojechać w sobotę 16.06 na Camping Bella Italia w Peschiera del Garda... Dobra starczy gry wstępnej, jedziemy!
15.06.2012 piątek
Szybkie pakowanie toreb do kufrów, dopakowanie centralnego, jeszcze pożyczony od Roadrunnera (dzięki!!) tankbag Bagstera na zbiornik i o 6:15 startujemy z garażu. Nadal pada, ale twardo nie zakładamy przeciwdeszczówek, membrany przecież też od czegoś są!
Wał Miedzeszyński pusty jak nigdy, szybki przelot do Grójca i jesteśmy na 7-ce. Pierwszy postój na kawę w McDonaldzie w Radomiu - tutaj przestaje padać, ale temperatura nadal nieprzyjazna, a powietrze wilgotne. 7-ka do Kielc jakoś zlatuje bez szczególnych ekscesów, niestety na obwodnicy Kielc wpadamy w remonty, więc tempo nam nieco spada. Podziwiamy nieodgadnione pomysły naszych drogowców w kwestii prowadzenia objazdów i tworzenia np. rond zastępczych... Dalej już prościej Jędrzejów - Zawiercie z widokiem na Górę Zborów i jak zawsze mile wspominane Podlesice, wreszcie Siewierz, gdzie jadę na pamięć na S1 okrążającą aglomerację śląską od wschodu. Postój na Shellu, trochę się ociepliło, już nie marzniemy. Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach wpadamy w mega-gigantyczny korek - jakieś 10km (!!!) jedziemy poboczem mijając sznury samochodów na obu pasach, najczęściej z wyłączonymi silnikami. Twarze kierowców wyrażają wściekłość, rozpacz, rezygnację, nawet nie próbuję się wczuwać w ich położenie. Po dojechaniu poboczem do Tych okazuje się, że to zwężka, a właściwie ciąg kilku zwężek tak wszystko skutecznie zablokował. Nadal się przepychamy trochę między pasami, trochę po przeciwbieżnym, trochę poboczem.
Wreszcie rozluźnia się i już bez postojów mijamy granicę PL/CZ w Cieszynie i kierujemy się na słowacką Jilinę. W Cadcy zjeżdżamy na stację Shella bo jakoś tak ciepło się nam zrobiło - czyżby u knedliczków lato już zawitało? Wypinamy membrany, rozpinamy wentylacje i lecimy dalej. Ok 13-14 stajemy na dłuższy (30 minut) popas na autostradzie za Jiliną. Wysmażanyj syr, hranolki i... no niestety nie mieli kultowej Kofoli i musieliśmy się zadowolić zwykłą coca-colą, ale i tak posiłek był zacny.
Droga do Bratysławy się dłuży - idziemy ciągiem jakieś 140-160 km/h, ruch niewielki. W Bratysławie na jakieś 15 minut wbijamy się w korek wyjazdowy z miasta (piątek po południu czyli klasyka gatunku...), ale na szczęście Hondzia z kuframi od Letko nie jest tak szeroka jak z Givi i daję radę się przepychać na 2-jce między autami. Po wyjeździe z Bratysławy zakup winiety na Austrię - 4,60 EUR za 10 dni - i po 50 km zjeżdżamy z autostrady w kierunku jeziora Neusiedler See. Zmiana dobrze nam robi - krajobraz przepięknej pagórkowatej krainy z setkami winnic rozłożonych na wzgórzach i przepięknymi cukierkowatymi miasteczkami i wioskami poprawia nam humor.


Wreszcie po blisko godzinie kluczenia po lokalnych drogach docieramy do celu - camppingu Storchencamp Rust, zlokalizowanego nieopodal miasteczka Rust.

Tutaj mała dygresja - pierwotny plan zakładał nocleg w hotelu w Wiener Neustadt i reszta ekipy tam właśnie nocowała, ale my w poszukiwaniu oszczędności na zbędnych wydatkach postanowiliśmy zanocować na campingu. Specjalnie z Panią się kontaktowałem maile, że nie będziemy mieć namiotu, co według niej nie było problemu bo możemy wynająć sobie namiot typu Tipi, tylko musimy mieć swoje karimaty i śpiwory. OK, brzmiało nieźle...
Pani w recepcji dwa razy upewniła się, że chcę Tipi, ale w końcu wypisała kwity, skasowała opłatę i powiedziała gdzie szukać naszych namiotów oraz gdzie postawić motocykl (w dowolnym miejscu na parkingu). Ania idzie przodem, ja się wracam po motocykl, wjeżdżam, parkuję i widzę po minie Ani, że coś jest „nie halo”:) Tipi z zewnątrz prezentują się jeszcze jako tako...

...ale w środku jest syf, nie zamyka się toto i generalnie wygląda na element placu zabaw dla dzieci, a nie miejsce do spania. Delikatnie testuję nastrój żony, ale widzę, że jest „skandal, na pograniczu afery”, więc z powrotem do recepcji i dalej tłumaczyć Pani, że owszem chciałem, owszem Tipi, ale że raczej 5 lat nie mam i potrzebuję noclegu, a nie miejsca do zabawy w Winnetou. W końcu Pani znajduje wolny pokój, robi szcher-macher z papierami, dopłacam drugie tyle i dostaję klucze. Pokój jest naprawdę na poziomie, widać, że dopiero co oddany do użytku. Uff... nareszcie można się umyć, przebrać i zrelaksować.
Najpierw spacer po campingu. Miniaturowe chatki z miniaturowymi podwórkami, na których rosną miniaturowe żywopłoty i klomby wyglądają zabawnie, ale po chwili spotykamy jednego z mieszkańców i wszystko staje sie jasne...

Są jachty na wózkach, jest mini-marina, są prywatne pomosty przy domkach, ale gdzie...jest jeioro?? Wszędzie widać tylko wysokie na 2-3 metry trzciny.

Postanawiamy opuścić camp i poszukać jeziora, po drodze mijając jeszcze jednego tym razem bardziej rozrywkowego mieszkańca ośrodka...

Jakieś 100m od campingu trafiamy na piękną przystań jachtową z nowymi pomostami i zachęcająco wyglądającym barem na nich.

Siadamy na pomostach, idę do baru...
-Do You speak English?
- Yes, a little... Can I help You?
- Two large glasses of beer please, preferably some local type...
- Ok, wait a moment...
W tym momencie barmanka zagaduje do jakiejś innej dziewczyny:
- I co? Mały zasnął bez problemu?

Okazało się, że Barbara od kilku lat mieszka w Austrii, a od 2 nad jeziorem i pracuje na stałe w restauracji przy marinie, teraz w lecie w barze na zewnątrz. Wymieniamy się wrażeniami z pierwszych meczów Euro2012, porównujemy życie w Polsce i Austrii. W bardzo miłej atmosferze mija nam ten wieczór...
Po powrocie na camp widzę dziwny widok - na niemal pustym parkingu stoi z 8 samochodów i moja Honda, a za moją Hondą niemal na zderzaku, zastawiając teoretyczny przejazd stoi jakieś auto. „Oho, będą sztuczki” myślę i idę do pokoju po kluczyki. Jak tylko podszedłem do motocykla pojawił się znikąd śmieszny grubasek mniej więcej w moim wieku. Oszczędzę Wam jego hitlerowskiego języka, ale dialog brzmiał mniej więcej tak (on po niemiecku, ja po angielsku):
- To Twój motocykl?
- Tak, a o co chodzi?
- Stanąłeś na moim miejscu! Miejsce numer 78 jest moje!
- Ok, zaraz się przestawię...Ale czym się różni to miejsce 78 od tych kilkunastu wolnych obok - 75, 76, 79 itd???
- Jak to? Ja płacę cały rok za miejsce 78! To jest moje miejsce i tylko ja mogę na nim stać!
Zaczynam rozumieć skąd wziął się taki mały k...sik jak Hitler...

16.06.2012 sobota
Pobudka o 7:00. Niestety nie możemy skorzystać z wliczonego w cenę śniadania, już wieczorem nam szef campingowego baru powiedział, że on jest od 8:00 i najwcześniej 8:15 może nam podać jakieś śniadanie typu „early bird”. Trudno...
Co gorsze nie ma nikogo w recepcji, ani żadnej ochrony czy sprzątaczki - żywej duszy z obsługi campingu! Zostawiamy klucze w zamku i o 7:35 wyjeżdżam furtką dla pieszych, bo szlaban w bramie zamknięty.
Do Wiener Neustadt, gdzie jesteśmy umówieni z resztą ekipy mamy 40 km, ale z tego połowę po malowniczych lokalnych dróżkach. O 8:05 podjeżdżamy pod Hotel Orange, reszta ekipy już czeka .

Krótkie przywitanie, potwierdzenie trasy na dzisiaj i jedziemy na południe. Jest ciepło, jakieś 24-25C. Po 200km pierwsze tankowanie (ZX12 ma mały bak...), przed granicą z Włochami stajemy jeszcze na obiad w przydrożnym Motoreście. Po drodze jedziemy kawałek razem z Fordem GT40 - jego wysokość dachu ok.120cm robi wrażenie, piekielny hałas wydobywający się z rur wydechowym znacznie większe, szczególnie w tunelach. Wyprodukowano tylko 4000 sztuk tego modelu, wyglądał naprawdę nieziemsko. Dwukrotnie udaje nam się uniknąć kontroli radarowej, ale jadąc razem z autem z przyczepą (Zbyniu z inwentarzem) chyba nie jesteśmy w grupie docelowej - przy pierwszym patrolu stoi zatrzymane Ferrari, przy drugim Ford Mustang...
Za włoską granicą w kierunku Udine robi się malowniczo - dookoła nas piękne górskie szczyty, pod nami wije się turkusowa rzeka , cudnie jest...


...tylko czemu tak niemiłosiernie gorąco?? Zbyszka termometr w Peugeocie pokazuje 32-33C. Na autostradach w IT wszyscy walczymy z nudą i sennością. Wreszcie ok.17:00 docieramy do Peschiery. Miasteczko pomimo upału nas zachwyca od pierwszego wejrzenia - charakterystyczna włoska architektura połączona z turkusową rzeką i fosą wdzierającymi się na starówkę od razu nastraja nas wakacyjnie.
Trafiamy na Camping Bella Italia - kolejka w recepcji wije się jak wąż. Szybko nie będzie! W kolejce wypatrujemy Boberów i Gołębiów - okazuje się, że oni dojechali jakieś 15 minut przed nami (a jechali z Francji z zajeżdżaniem na wybrzeże liguryjskie). W końcu dostajemy kwity, pakujemy się na motocykle i... jakiś harcerzyk (tak ich nazywaliśmy przez cały pobyt) w błękitnej koszuli macha rękami i krzyczy: „No! No! Motocikle no!” Co jest q...?! On, że nie można, zakaz jest, autami czyli np. śmierdzącymi i klekocącymi dieslami można, ale motocyklem nie, trzeba zostawić na parkingu dla o2o przy recepcji. My, że tylko bagaże zawieźć, że powolutku... Puścił. Nasza radość trwała jakieś 500m, bo kolejny harcerzyk na rowerze był już nieubłagany i powtarzał jak niedorozwinięty „No! No!” pokazując nam punkt 6 w regulaminie campingu. Ostatnia rzecz jakiej bym się spodziewał w tak motocyklowym kraju jak Włochy, ale trudno, z debilem nie podyskutujesz, więc zrzuciliśmy bambetle z motocykli. W międzyczasie drugi harcerzyk przytaszczył skądś wózek bagażowy (jaki uprzejmy jeb..ny!!!) - zapakowaliśmy na niego wszystkie graty i dziewczyny z wózkiem ruszyły dalej, a my z Łukaszem wróciliśmy się na parking. Oj co sobie poużywaliśmy w drodze powrotnej na włoskich pedałach w niebieskich koszulach to nasze, ale nie dziwcie się - 34C, za nami jakieś 760km i musimy jakieś 1000-1200m popierdalać w motocyklowych butach, spodniach. Do tego zdemontowałem od razu alu-kufry więc jeszcze dwie puste ale jednak aluminiowe skrzynki taszczymy ze sobą. Jakoś dotarliśmy, chociaż domek okazał się leżeć jakieś 3 ulice dalej niż nam Pani w recepcji zaznaczyła na mapce. Pierwsze co wyciągnąłem z tankabaga to piersiówka z nieśmiertelną żołądkową gorzką, po kilku łykach i nastawieniu klimy na full już było fajnie...


Sam „mobil home’ zrobił na nas super wrażenie -widać, że stosunkowo nowy, czyściutki, nie trzeszczy i nie trzęsię się cały jak ktoś z nas się po nim porusza, w oknach moskitiery, klima wydajna. Naprawdę super domek za małe pieniądze!
Po prysznicach niemal biegiem lecimy do wskazanego przez Bobera baru, gdzie mają TV i będą transmitować mecz Polska -Czechy. Muszę nie bez dumy przyznać, że przygotowaliśmy się do meczu wzorowo...

...czego niestety nie można powiedzieć o naszych piłkarzach. Po meczu szybko zmywaliśmy farbki z policzków, poziom gry żenujący, a dookoła niemal sami Niemcy i Holendrzy..
Potem było jak zawsze: wypiliśmy cały przywieziony zapas alkoholu, ktoś wpadł w krzaki i się podrapał, ktoś w sukience
na czworakach pod górę łaził, ktoś przez płot górą przechodził, wędrówki po całym campie, telefoniczne wskazówki z mapą w ręku jak trafić do domku i takie tam.
Nan koniec siedzących grzecznie na ławeczce i sączących piwko mnie i Dluka jakiś harcerzyk zahipnotyzował samym wzrokiem - nie powiedział ani słowa tylko się patrzył... Na nieśmiałą propozycję Ani „Może już chodźmy??” obydwaj karnie wstaliśmy i bez słowa udaliśmy się do naszego wagonu przy Via Norimberga....
17.06.2012 niedziela
Budzi nas na chwilę wrzask dzieciaków z sąsiedniego wagonu ok.6:30, ale nas takie rzeczy dzisiaj nie ruszą, śpimy słodko do 9:00... Poranek jest od razu gorący, a głowy trochę ciążą po wczorajszym szaleństwie. Bober ze Zbyniem chyba są w lepszym stanie, bo pojechali gdzieś na wycieczkę po okolicach, my decydujemy twardo, że dzisiaj nawet nie podchodzimy do motocykli.
Dzień mija więc leniwie. Najpierw kąpiel w jeziorze - chłodna woda, ale niestety kiepskie zejście do wody i kupa naniesionego przez wiatr i fale zielska trochę psuje radość. Ale tylko trochę, więc spędzamy ze 2h nad wodą. Żar jest niemożliwy, pewnie już ze 36C.

Postanawiamy naszą szóstką (Dluki, Złoci i my) dołączyć so reszty ekipy, która poszła na pizzę do portu w miasteczku. Docieramy promenadą wzdłuż brzegu jeziora do wskazanej knajpy i już prawie siadamy przy stoliku gdy... kelner stwierdza, że sjesta, że oni muszą się teraz wyspać (!?) i że tak samo będzie we wszystkich knajpach. Taaaa, zobaczymy...
Po 10 minutach jesteśmy na ślicznej starówce i oczywiście... wszystkie bary, pizzerie i restauracje są czynne. Wybieramy losowo jedną z nich, ale niestety nie ma wolnego stolika na 6 osób. Widząc naszą konsternację kelnerka proponuje miejsca na „tarasie” i woła, żeby iść za nią. Wchodzimy na zaplecze baru, klatkę schodową, potem do windy mieszczącej maksymalnie 4 osoby i na dwie raty wjeżdżamy na samą górę. Warto było - mamy miejsca na dachu kamienicy z widokiem na całe miasteczko, kanał i okolicę...


Zimne piwko do tego nareszcie pyszna, prawdziwie włoska pizza... mniam, to był dobry wybór.

W trakcie jedzenia mało nie spadamy z krzeseł gdy znajdujący się jakieś 3m od nas zegar wybija pełną godzinę, potem jeszcze zdążył wybić połówkę. Tak, to te ptaki dziobami walą w dzwon, prawie jak poznańskie koziołki.


Spędzamy na dachu niecałą godzinę, potem robimy sobie spacer po starówce, podziwiając zabytkowy kościół, więzienie wojskowe, urokliwy mostek nad fosą i kamienne uliczki.


Spotykamy przepiękną Lambrettę...

Potem jeszcze udajemy się na widniejące nam miastem wzgórze, z którego też jest ładny widok. W drodze powrotnej na camping podziwiamy stojące przy drodze motocykle. Wiele z nich to perełki praktycznie nie spotykany w Polsce - przeróżne modele włoskich marek, ale również niemal nieobecne u nas Buelle, czy wreszcie przedziwne customy...

Praktycznie wszystkie wyglądają jak z salonu - zadbane, wyczyszczone, lśnią w słońcu, kuszą. Naprawdę warto kupować motocykle importowane z Włoch...

Po powrocie z miasteczka idziemy się pobyczyć jak paniska

Wieczorem jeszcze raz odwiedziliśmy już całą naszą grupą starówkę w Peschierze, zaliczając jedne z droższych lodów w moim życiu (3EUR za gałkę!!!). Wieczorem starówka jest jeszcze ładniejsza niż zwykle...


Po powrocie na camping część ekipy idzie spać, a nasza 6-ka kończy piwkiem w barze przy plaży - barman przelewa nam piwo do plastików, zamyka knajpę i idzie spać, a my jeszcze z pół godziny cieszymy się zimnym piwem i nareszcie sympatyczną temperaturą otoczenia.
18.06.2012 poniedziałek
Dzisiaj wycieczka na wznoszący się nieopodal wschodniego brzegu Gardy masyw Monte Baldo, którego najwyższy szczyt Valdritta wznosi się nawet na 2218 m n.p.m.
Startujemy o 9:30 z parkingu, jest już naprawdę ciepło, więc i stroje mocno nieregulaminowe na razie...

Pierwszy etap jest krótki - jedziemy na najtańszą stację benzynową w okolicy i tankujemy drogocenny płyn po „jedyne” 1,59 EUR / litr. Dalej droga wiedzie przez mniejsze i większe miasteczka i wioski leżące wzdłuż prawego brzegu Gardy. Jedziemy w oddaleniu od jeziora, droga pięknie wije się wzdłuż zielonkawo-turkusowej rzeki, dookoła nas dużo winnic, w tle majaczą góry, ku którym zmierzamy.




Po jakichś 30 minutach zaczyna się delikatny podjazd, pierwsze serpentyny, wąska droga wijąca się w gęstym lesie. Stajemy na chwilę przed „atakiem szczytowym” jak by to powiedzieli alpiniści.



Teraz mamy fragment drogi dosłownie wykutej w litej skale - skalne półki, tunele kończące się niespodziewanymi zakrętami - wszystko wymaga od nas skupienia na jeździe, ale nie da się bo dookoła nas coraz ładniejsze widoki.


W końcu wyjeżdżamy poza strefę porastania lasów, roślinność robi się wysokogórska - głównie łąki, na których pasą się „milki” i gołe skały. Dodajcie do tego kręte, wąskie dróżki i błękitne niebo i macie namiastkę tych emocji, które towarzyszyły nam...


Wreszcie stajemy na punkcie widokowym - nie jesteśmy jedynymi motocyklistami, właściwie to przewalają się ich tutaj tłumy jak turystów na sopockim molo. Zresztą podobnie jak na molo większość z nich mówi po niemiecku (lub austriacku - tego w Sopocie nie uświadczysz, Włochów też niewielu...).


To jeszcze nie koniec jazdy, droga się zwęża i dalej wije do góry. Po kilkuset metrach znowu przystanek na zdjęcia z widokiem na Gardę z góry.

Bober prowadzi nas wyżej, odbijamy w boczną dróżkę, która jako jedyna na dzisiejszej trasie ma nieco gorszą nawierzchnię. Bądźmy szczerzy - w porównaniu z większością tras krajowych w Polsce (poza tymi co załapały się na EUR) nie jest źle, ale głębokie dziury rozmiaru miedniczki na ciasnych serpentynach w połączeniu z ostrym nachyleniem dodają trochę adrenaliny. Docieramy niestety do znaku „zakaz ruchu” na drodze biegnącej pod samo schronisko... Chwila konsternacji, ale ostatecznie wizja mandatów w unijnej walucie nas przekonuje. Zawracamy i wracamy kawałek do rozwidlenia niżej. Wracamy zaplanowaną wcześniej trasą po paśmie górskim biegnącym na południe od Monte Baldo. Droga nadal się pięknie wije - raz przez las, raz przez łąkę.



Po parunastu kilometrach kolejny postój na fotki...


Wreszcie zjeżdżamy z gór i od razu uderza nas fala gorącego powietrza jak z piekarnika. Szybko zrzucamy ciuszki i już na lekko lecimy do i przez Peschierę, żeby tylko jak najszybciej wpaść do jakiejś wody, nawet mijane Muzeum Oliwy nas nie zatrzymuje...


Na Campie jesteśmy ok.14:00, więc dobry czas na obiad. Dzisiaj sprawdzamy knajpę na campingu przy kortach. Restauracja nam przypasowała, bo jest już nieco zmodyfikowana przez mieszkających na campingu Niemców i Holendrów. Menu to nadal typowo włoska kuchnia, jednak nie trzeba zamawiać wszystkich „odcinków” włoskiego posiłku (antipasti, primi piatti, secondi piatti itp.) - porcje każdej z wybranych potraw wystarczają, żeby się najeść. A wyglądają i smakują zacnie...



W trakcie obiadu Łukasza piwo postanawia (przy małym współudziale Alicji) schłodzić go nie od środka a od zewnątrz. Pan kelner po chwili nie tylko przyszedł ze ściereczką (Łukasz już się zaniepokoił, że będzie chciał go dokładnie wycierać...), ale przyniósł kolejne piwo „na koszt firmy”. Miłe, nic dziwnego, że zdobyli naszą lojalność na resztę wyjazdu...
Przed wieczorem jedziemy jeszcze motocyklami do LIDL-a zrobić zakupy na wieczorną imprezę. Okazja jest zacna - rocznica Alicji i Łukasza, więc zakupy muszą być spore. Miny kupujących widzących nasz wypakowany zakupami koszyk, którym podjechaliśmy pod 3 motocykle - bezcenne! Za wszystko inne zapłacisz... A figa!!! Jedyne karty jakie ten sklep honorował to...Maestro...

Wieczór mija nam na imprezce w pełnym gronie 13-u osób, potem jeszcze gram jakiś czas w karty na ganku, ok.1:00 kładziemy się spać, czym pewnie cieszymy niemieckich sąsiadów.
CDN..